Nasi Podopieczni
Nasi Podopieczni
Anna Hołda
„ Chcesz rozśmieszyć Pana Boga –powiedz Mu o swoich planach”. Tym prostym stwierdzeniem można podsumować wszystko co przytrafiło mi się w życiu. Były plany ukończenia studiów i tym samym ugruntowania mojej pozycji zawodowej, plany powiększenia dopiero co założonej rodziny, plany podróży i zobaczenia chociaż części z tego co oferuje nam świat. Wielkie plany, które w jednej chwili trzeba było porzucić i zebrać wszystkie możliwe siły by walczyć o życie. Zaczęło się całkiem niewinnie. Kilka następujących po sobie infekcji górnych dróg oddechowych. Niby normalne, w okresie zimowym każdy się przeziębia. Kilka wizyt u lekarza pierwszego kontaktu, zakończonych kolejnymi dawkami antybiotyków. Coraz gorsze samopoczucie i niestety uśpiona czujność. Niepokój budziły jedynie bąble na nogach, podobne do ukąszeń, jednak bolące i z czasem przechodzące w siniaki. Właśnie one skłoniły do zrobienia kontrolnego badania krwi. W pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia, kiedy wyszłam z domu, nie przyszło mi nawet do głowy, że mogę do niego nie wrócić. Podejrzenie białaczki. Diagnoza, choć niepotwierdzona, zwalała z nóg. Potem już wszystko potoczyło się szybko. Konsultacje na oddziale hematologii w jednym z krakowskich szpitali, pierwsze biopsje szpiku, niekończące się pobieranie krwi i słowa jednej z pac jętek, kiedy z nadzieją mówiłam , że przyjechałam tylko na badania: „Dziecko, z oddziałem hematologii bierzesz ślub i rozwodów nie ma. Póki śmierć nas nie rozłączy”, do dziś śnią mi się po nocach. Przez kolejne miesiące XII piętro krakowskiego „Rydygiera” stawało się moim drugim domem a personel oddziału hematologii moja drugą rodziną. Spędzałam tam więcej czasu niż w gronie najbliższych, niejednokrotnie zamknięta przez długie tygodnie w izolatce. To właśnie tutaj, za szczelnie zamkniętymi drzwiami sal nr 1,2,14 bądź 15 zawiązywały się przyjaźnie, często takie do końca życia. A stwierdzenie „do końca życia” wcale nie oznaczało długiego czasu. Mówią, że człowiek to takie zwierze, które do wszystkiego się przyzwyczai i chyba rzeczywiście tak jest, bo po pewnym czasie nakłucia lędźwiowe, wkłucia centralne, biopsje szpiku- zabiegi bądź co bądź bolesne, przestały robić na mnie wrażenie. Wrażenie robiły tylko informacje o śmierci koleżanek- te podcinały skrzydła i nie pozwalały wstawać z kolan przez długi czas. Pogadanki z lekarzami o tym, że chemia wyniszczy mój organizm tak bardzo, że posiadanie dziecka w zasadzie nie będzie wchodziło w grę, były dla nas-mnie i mojego męża nieistotne. Ważne było, by pozbyć się tej cholery z własnego ciała i przeżyć . Poszukiwania dawcy –pomimo, że trwały bardzo długo i obejmowały banki na całym świecie, nie przynosiły rezultatów. Byłam jedynym w swoim rodzaju egzemplarzem, niestety zepsutym do szpiku kości. Przyjmowałam to ze spokojem i nadzieją, że sama chemia wystarczy. Dwadzieścia dwa miesiące później i jedenaście cykli chemioterapii , z których każdy zbijał moją odporność niemal do zera, dalej dowiedziałam się, że szlag trafił moją remisję. Nastąpiła wznowa choroby i znalezienie dawcy nabrało nowego wymiaru. Stało się niezbędne na tyle, że podjęto ryzyko przeprowadzenia przeszczepu szpiku od dawcy niespokrewnionego, genetycznie nie w pełni ze mną zgodnego. Taki się znalazł, niestety w ostatnie chwili zrezygnował. Zaplanowano następną dawkę chemii, jednak w ciągu tygodnia jakimiś cudem znaleziono kolejnego dawcę i zamiast do Krakowa pojechałam do Kliniki Hematologii i Transplantologii Szpiku w Katowicach. Podroż bez pytań do miejsca, w którym moje życie mogło mieć swoją metę bądź start. Jako, że byłam żoną z krótkim stażem i w zasadzie brakiem czasu na „dorobienie się” potomstwa, usłyszałam kolejny wykład o tym, że przeszczep i przede wszystkim chemia podawana w celu przygotowania do zabiegu, a zatem całkowitego wyniszczenia mojego „zepsutego szpiku” ,pozbawi mnie szans na bycie mamą. To znów nie było ważne. Pogodziłam się z tym już w momencie poznania diagnozy. Nastawiłam się na walkę o siebie i powrót do najbliższych. Udało się. Nie była to bułka z masłem, ale sam proces zadomowienia się nowego szpiku przebiegł bez większych komplikacji . To kolejny cud bo w trakcie mojego pobytu na oddziale po przeszczepowym widywałam różne pozbawiające nadziei sytuacje. Po sześciu tygodniach całkowitej izolacji, naświetlania i sterylizacji każdej przywiezionej przez rodzinę rzeczy, strachu przed zarazkami i wirusami posuniętego do granic obsesji , mogłam wrócić do domu. Nauka życia „po chorobie” była równie trudna jak nauka życia z białaczką. Skończyło się codzienne pobieranie krwi, ale zaczął się niepokój o wyniki. Bardzo powoli wracałam do normalnego życia, choć z normalnością sprzed choroby nie miało to wiele wspólnego. Nie mogłam wrócić na Uczelnie, ani do pracy. Nie mogłam jeździć na wakacje ani prowadzić aktywnego życia. Nie było już szpitali, izolacji, ciągłego strachu o to czy obudzę się następnego dnia , były za to leki immunosupresyjne których lista skutków ubocznych była równie gruba co książka telefoniczna . Jako taki spokój trwał rok. Po tym czasie coś złego zaczęło się dziać z moimi nogami. Początkowo słabły, potem pojawiła się spastyka. Kolejne pobyty szpitalu, rezonanse magnetyczne, nakłucia lędźwiowe i niezliczone badania neurologiczne nie wykazały żadnych nieprawidłowości. Nie odnaleziono fizycznej przyczyny takiego stanu rzeczy. A jednak nie mogłam normalnie chodzić. W pewnym momencie uznano, że być może jest to przewlekła GvHD (choroba przeszczep przeciwko gospodarzowi )i według mojego własnego odczucia diagnoza ta była/jest najbliżej prawdy. Poddawałam się rehabilitacji i starałam nie wyłączać z życia. Mijały miesiące, mój stan nie poprawiał się, ale tez nie pogarszał. Przyzwyczajałam się do życia z niepełnosprawnością, w pewnym sensie się z tym godziłam. Pewnego dnia poczułam się dziwnie. Wiedziona przeczuciem, które mogą zrozumieć tylko kobiety, zrobiłam test ciążowy. Na teście pojawiły się dwie kreski . Pamiętam kiedy zadzwoniłm do męża i poprosiłam , żeby natychmiast wrócił z zakupów. Uczony kiepskim doświadczeniem, jakie niosły za sobą tego typu telefony ,stanął w drzwiach mieszkania pięć minut później. Zdołałam tylko wydusić z siebie, że chyba jestem w ciąży. Natychmiast pojechaliśmy do szpitala, żeby potwierdzić wynik testu badaniem krwi. Potem czekała nas ”wycieczka” do Katowic. Chciałam dowiedzieć się na ile ciąża jest dla mnie zagrożeniem. Okazało się, że mała fasolka, która w cudowny sposób zagnieździła się w moim brzuchu nie stanowi ryzyka, jeśli chodzi o nawrót choroby. Jednak ryzyko wiązało się z odstawieniem leków immunosupresyjnych. Ciąża mogła zadziałać na moje ciało w dwojaki sposób- albo postawi mnie na nogi, albo posadzi na wózek. Moje zezowate szczęście wybrało sobie drugą możliwość. W miarę jak leki immunosupresyjne wypłukiwały się z mojego organizmu, było coraz gorzej. Zazdroszczę kobietom, które wspominają czas ciąży jako najszczęśliwszy okres w swoim życiu. Dla mnie to była droga przez mękę. Droga, którą uparłam się przejść, choćby na czworakach, byleby móc przywitać ją na świecie. Ją- bo jak się okazało nosiłam pod sercem zdrową i prawidłowo rozwijająca się dziewczynkę. Wielki szacunek należy oddać pani doktor ginekolog, która mimo mojej trudnej historii podjęła się trudu przeprowadzenia nas przez okres ciąży. Jak niejednokrotnie powtarzał, Młoda była w o wiele lepszej kondycji niż ja, ale świadomość , że to dla mnie jedyna szansa by mieć dziecko dodawała sił. Dzień, w którym zobaczyłam naszą fasolkę po raz pierwszy, był najszczęśliwszym dniem w moim życiu. Dziś Mila ma cztery i pół roku jest rezolutnym i ciekawym wszystkiego dzieckiem i moim największym cudem, który każdego dnia każe mi walczyć o powrót do względnej sprawności. Co prawda długotrwała rehabilitacja przynosi efekty i istnieje nadzieja, iż kiedyś same pójdziemy na spacer, jednak jest to mozolny i nie ukrywam kosztowny proces. Mimo wszystko wierzę, że nie wyczerpałam jeszcze limitu cudów i uda mi się stanąć na nogi.